Wpisy archiwalne w kategorii

Wyjazdowo

Dystans całkowity:521.29 km (w terenie 121.00 km; 23.21%)
Czas w ruchu:26:31
Średnia prędkość:19.66 km/h
Maksymalna prędkość:51.00 km/h
Suma podjazdów:3550 m
Maks. tętno maksymalne:205 (100 %)
Maks. tętno średnie:183 (89 %)
Suma kalorii:22599 kcal
Liczba aktywności:9
Średnio na aktywność:57.92 km i 2h 56m
Więcej statystyk

d109 - MTBM Zawoja, czyli błotooo


Sobota, 1 września 2012


46.06

km

Teren -

40.00

km

Czas -

03:38

Średnia -

12.68

km/h

V max teren -

51.00

km/h

HR max -

204

(100%)
BPM

HR avg -

169

( 82%)
BPM

3095

kcal

16.0

°C

Ultra Sport

Z początku wpis był w zupełnie innym tonie, ale jak tak siedzę, to myślę że nie ma co marudzić - teraz przynajmniej mam potwierdzenie moich błotnych umiejętności, no i niełatwy ścig w CV :) Satysfakcja większa, iż pokonany w błocie.



Tuż po zameldowaniu się w Zawoi i rozstrzygnięciu (oczywiście na niekorzyść mojego portfela) kwestii opóźnionego przelewu, zaczął padać deszcz, toteż w ukręconym w Ustroniu III sektorze byłem rozkręcony jedynie z grubsza.


Ponoć czerwony najszybszy. Nie w błocie ;)

Mogło to mieć wpływ na szybkie zatkanie na dojazdowym asfalcie i pierwszym podjeździe - nie wiele brakowało mi do jazdy w pierwszej grupie, jednak brak chęci współpracy współtowarzyszy w grupce drugiej skazał mnie na samotne ataki, po których nie byłem w stanie utrzymać koła, no i sporo się tam spaliłem.


Wyćwiczony atak po zewnętrznej :)

Podjazd w terenie idzie dość żałośnie, kolejne potwierdzenie zauważonego we Wiśle i Ustroniu "syndromu I podjazdu". Gdzieś tam potem był dość interesujący zjazd, zwłaszcza, kiedy jedyną informacją o trasie był błędnik i zielone gatki gościa chyba z isportu, który niestety w pewnym momencie się położył. Chcąc nie chcąc, ja również kawałek sprowadziłem, by po ruszeniu zgarnąć ręką krzak róży :/ Kolca żadnego na szczęście nie wziąłem ze sobą na drogę :) Mijam również kibicującą mi rodzinkę, którą pozdrawiam gromkim "Kuurcze, nic przez te cholerne okulary nie widzę!"



Na pierwszym bufecie czyszczenie okularów zaparowanych już od momentu kiedy wjechaliśmy w teren i przesmarowanie łańcucha jednorazówką FLa, której resztkę zostawiam G. Golonce, coby w razie czego poratował kogoś.

Na rozpoczynającym kolejny podjazd asfalcie "team" proponuje czyszczenie okularów, jednak świadom straconego na górze czasu, kategorycznie odmawiam.

Na opisywanych przed maratonem koleinach zaliczam gleb sztuk czy. Pierwsza przewrotka, drugą wpakowałem się łokciem w drzewo, trzecia to kulturalny siad pod tytułem Co ja robię tu? gdyż stał się nagle, bez powodu.


II bufet

Ciężko określić teraz ciąg przyczynowo-skutkowy, raz że parę dni już minęło, dwa, jechałem, jak to później łokreśliłem na niewidzialnym rowerze, po nie widzialnej trasie pokrytej niewidzialnym błotem, które czułem na twarzy :) Takie uroki bycia pół-kretem, że patrzałek ściągnąć nie mogę.

Jednakowoż gdzieś później zatrzymałem się po tym jak nie zauważyłem zakrętu i stanąłem praktycznie w krzakach z misją wyczyszczenia okularów. Proste to nie jest, wkładka korekcyjna praktycznie uniemożliwia pozbycie się pary ze szkieł. Jakoś to względnie opanowałem, założyłem je na nos i zobaczyłem "Strefę zrzutu" czyli bufet :D

Tam przemywam okulary wodą i smaruję łańcuch, tym razem specyfikiem z przybufetowego serwisu.


Dużo to nie dało, ale niech będzie...

Po wymianie okrzyków z rodzinką, która przemieściła się na owy bufet, jadę dalej.



Dalej zastaję coś czego nie można nazwać podejściem. Raczej matką (i ojcem równocześnie) wszystkich podejść. Na sucho może do wyjechania, ale wątpię czy dla mnie w 100% Za to w zastanych warunkach nie było opcji i czekało nas niekończące się podejście.

Dalej przypadkiem nieco skracam trasę. Strzałki pokazujące prosto w krzaki i ślady wiodące w przeciwną stronę, a na dokładkę ludzie za mną jadący w prawo przeważają. O skróceniu dowiaduję się w poniedziałek u znanego niektórym Remika C. na serwisie. Nadrobić nic nie nadrobiłem, zaparowane przy postoju okulary = gleba :)

Później stromy, szeroki zjazd, złe podejście do zakrętu, w którego połowie odkrywam przednim kołem porządny kamień, co kończy się ucieczką grupki którą dogoniłem na singlowym fragmencie.


Foto by Versus

Kolejny singiel to solidna dawka zmęczenia dla rąk, taką pozycję utrzymywałem przez jego większość, a dwa momenty kiedy pozwoliłem sobie odpocząć, o mały cyk, a skończyły by się nie wesoło. Raz o mało co nie spadłem głową w dół z 3metrów na kamienie, a drugi raz... Panowie wiedzą co się dzieje, kiedy człowiek zahaczy o siodełko wracając z takiej pozycji ;)

Dalej ogień na asfalcie:

Foto by M. Urbanik

Iii finisz na stadionie, po którym o mało co nie wpakowałem się w stojący tradycyjnie za kreską motłoch, a zrobiłbym to z gracją, bo wjechałbym w nich bokiem, niemalże jak Vin Dizel w Szybkich i Wściekłych. Generalnie i tak nie było najgorzej, na trasie raz się tak rypsłem, że rower mi uciekł przy takim poślizgu "kontrolowanym" :D

Sumarum suma:
T: 3:52:52.9
M1 14/18
Open 120/288

Wnioski? Uno, nie umiem jechać szybko w takich warunkach. Raz że zaparowane okulary, dwa że ogólna jakaś taka niechęć. Dos, Explorer z przodu to mój pewnik na każde gorsze warunki/zawody - teraz już rozumiem co to znaczy trzymanie w błocie. Tres, gratulacje dla ekipy MTBM za świetną trasę, choć szkoda, że nie wprowadzono, ponoć trzymanych w tajemnicy, wariantów awaryjnych na taką pogodę, byłoby mniej butowania.

Straty? Padnięty suport. A właściwie nie padnięty, a zarżnięty - już po Wrocławiu go reanimowaliśmy. W zamian wskoczył Accent Pro, w bling bling złotym kolorze. No i prawie skończone przednie klocki (tył nie ruszony :D), które na dniach zmienię, jak je zajadę na amen.


Ja wiem, że każdy widział, ale powtórka nie zaszkodzi ;)

d94 - MTB Maraton Ustroń


Sobota, 4 sierpnia 2012


52.85

km

Teren -

45.00

km

Czas -

03:40

Średnia -

14.41

km/h

V max teren -

48.00

km/h

HR max -

205

(100%)
BPM

HR avg -

183

( 89%)
BPM

3482

kcal

28.0

°C

Ultra Sport

Hmm, jakby tak opisać ten maraton, to powiem krótko, było GE-NIAL-NIE!



Start z ostatniego sektora, jednak dobra pozycja sprawiła, że już na pierwszym zakręcie udało mi się nieco wyskoczyć do przodu. Szkoda, że po chwili stanęliśmy, żeby przepuścić pociąg, gdyż wtedy peleton znów się zbił. Co odważniejsi przepychali się do przodu po chodniku, ja się do tak (delikatnie rzecz ujmując) chamskich metod nie zniżałem. Jak stoimy, to stoimy.

Na asfalcie próbuję wykorzystać kadry z oglądanego TdF - czyli skaczę do przodu i chowam się za koło następnego i tak dalej. Dobrze że tak robiłem, bo dzięki temu na pierwszym podjeździe miałem o niebo lepszą pozycję niż ta, z której zaczynałem. Podjazd szedł sprawnie, ciśnięcie przez Maćka na wysoką kadencję dało wreszcie efekty.

Do Trzech Kopców szybko zleciało, zwłaszcza, że spora część skądś mi się kojarzyła.

Dalej zjazd do pierwszego bufetu, gdzie odpuszczam wypłukaną rynnę i sprowadzam. W sumie jak teraz sobie ją przypomnę, to trochę bez sensu, ale sprowadzający fullowiec przede mną dał nie najlepszy impuls.

Na bufecie jednym haustem izotonik, woda i jadziem z żelem w dłoni.


fot. Bartek Sufin

Nie jestem pewien, ale chyba tutaj był dość trudny, techniczny zjazd, którego nie odpuściłem, w przeciwieństwie do tłumu ludzi, których omijałem.

Dalej mylę drogę, jadąc na kole i dokładamy dobre 400m. Później, tuż przed bufetem GENIALNY, niełatwy singiel, również zjechany.

Po bufecie rozpoczynamy to, na co czekałem. W wyniku zmiany trasy, podjeżdżaliśmy po płytach pod Stożek, jest to podjazd, który od pewnego wypadu kocham.

Zgodnie z przewidywaniami, idzie mi on bardzo fajnie, a GG dodatkowo go uatrakcyjnił objeżdżaniem części asfaltu po terenie, więc nie było nudno.


fot. Michał Czyż

Na podjeździe mijam (jak się później okazało) Katarzynę z KSPO, z którą już miałem okazję się ścigać. Tym razem było dużo ciekawiej, można powiedzieć, że uratowała mi finsz :)

Tasujemy się właściwie całą drogę do Czantorii - ona wyprzedza mnie w dół (kamienie :/), ja zaś jestem górą na podjazdach. Szuter w Czechach, który zniszczył mnie psychicznie (ciągnął się jak dobry makaron do spaghetti :P), kończymy prawie w tym samym momencie, później pozostaje zjazd, podjazd i zjazd do mety. Czyli dla mnie zły układ.

Zgodnie z przewidywaniami, na zjeździe ucieka mi dość daleko, jednak dzięki wyciągniętemu siłą woli podjazdowi, na końcówce jestem o pół koła przed.


fot. Tadeusz Skwarczyński

Ja wiem, że takie emocje przy ściganiu się z teoretycznie słabszą płcią są cienkie, ale na trasie nie miało to dla mnie znaczenia ;)

Na moje szczęście, w kończący konkretny teren nawrót, Kasia wjeżdża szeeeeroko. Ryzykując (tylna, prawie łysa opona była na skraju przyczepności), ścinam zakręt i na szutrze jadę pierwszy. Tam blat-ośka i zaczynam dość długi finisz w dół. Po drodze mijamy szambiarkę, a na asfalcie już jest pozamiatane - udało mi się wyciągnąć sekundę przewagi.



Krótkie wnioski. Trasa była świetna, przyjemność niesamowita. Wreszcie mam sensowną podstawę do wyciągania wniosków na przyszłość, nie popsutą dobiciami czy pogodą.

Najlepsze zostało na koniec. Nie dość, że poznałem Che, Mambę, to szczęście wyniesione z trasy mnie nie opuściło.

Otóż po sprawdzeniu wyników okazało się, że wcisnąłem się na szerokie pudło :)


Piotrek Konwa włożył mi pół godziny. Oj jest co nadrabiać. Do piątego również spora, 15min strata, ale prawie 30min przewagi nad 7.

Ponadto wyTombolowałem sobie okulary, niestety bez możliwości włożenia korekcji, która niestety jest w moim, ślepym wypadku konieczna.

I na koniec liczby, które też chcą żyć:
T - 03:44:48.8
M1 - 6/10
OPEN - 103/365
i ciekawostka -> M - 100/330 :)

d90 - Pożegnalnie, luźno


Czwartek, 26 lipca 2012


32.97

km

Teren -

0.00

km

Czas -

01:24

Średnia -

23.55

km/h

V max teren -

0.00

km/h

HR max -

184

( 90%)
BPM

HR avg -

131

( 64%)
BPM

835

kcal

24.0

°C

Tęczowy

W ostatni dzień pobytu w Iłownicy wyskoczyłem na krótkie WT, coby się lekko pokręcić.

Nie działo się absolutnie nic interesującego, toteż mapka to jedyne co ma sens.



No i odpowiedni podkład muzyczny

d89 - Rekordowy Leżing, Plażing, Smażing


Wtorek, 24 lipca 2012


164.99

km

Teren -

7.00

km

Czas -

07:27

Średnia -

22.15

km/h

V max teren -

0.00

km/h

HR max -

195

( 95%)
BPM

HR avg -

154

( 75%)
BPM

6361

kcal

27.0

°C

Tęczowy

Ten wypad był ukoronowaniem, rowerowym celem pobytu na Kaszubach.



Do Godziszewa szybciutko, z niskim pulsem, coby się nie zmęczyć, mały ruch potęgował przyjemność z jazdy po względnie utrzymanych drogach. Siły i szybkość przydały się na drodze do Gdańska, na której ciągnął TIR za TIRem do zjazdu na A1, czyli przez większość dystansu jaki na tej drodze spędziłem.



Granicę Gdańska osiągnąłem szybciutko, po 1:30 od wyjazdu, Vavg 30kmh :) Do centrum pozostał jednak spory kawał zniszczonej drogi, remontu mostu i krajówki.



Taki „routebook” obejmował trasę „do” i „z” Gdańska, złożyłem że skoro w 3mieście byłem już nieraz, to trafię wszędzie bez kłopotów. Trafianie zacząłem od jazdy na Warszawę, nie zaś na Gdynię, a zorientowałem się o tym po solidnym kawałku jazdy. Przeskoczyłem więc na Stare Miasto i pierwszy raz w życiu zaznałem jazdy kontrapasem. Przeżyłem ;)



Odnalezienie właściwej drogi nie przeszkodziło mi w wepchaniu się na skrajnie lewy z trzech pasów, podczas gdy po prawej biegła DDR. Tak strąbiony dawno nie byłem :) Do Sopotu po ścieżkach, o mało nie rozjechany na przejeździe przez babkę jadącą na czerwonym. Standard.



Sopot przywitał mnie brakiem ścieżki (którą w drodze powrotnej znalazłem) i jazdą po chodniku. Po jakimś czasie odbijam na nadmorską DDRkę i ląduję przy sopockim molu. Dziś nie dla mnie – płatne i zakaz wprowadzania rowerów.



Jazdę kontynuuję po nadmorskiej ścieżce, która ni z tego ni z owego kończy się w plaży. Z dwojga złego wybieram spacer po nadbrzeżnym lesie – ziemia jest przyjemniejsza w spacerowaniu niż piach ;)



Po zjeździe czymś na kształt traski przygotowanej pod rowerowych skoczków odbijam w kierunku słyszanej gdzieś w oddali drogi. Po kolejnych kilometrach po ścieżkach i chodnikach odbijam na Orłowskie molo.



Na nim chwila przerwy na foty i ruszam dalej.



W Gdyni próbuję skrócić drogę na nadmorski bulwar, co kończy się podjazdami pod Płytę Redłowską, gubię się tam ze 3 razy. Kiedy wreszcie dojeżdżam na plażę miejską, wiem że z plażingu nici.


Zdjęcie z cyklu „Gdzie jest Walle?”

Na Skwerze Kościuszki łapię rozdawaną Colę i udaję się na smażing na koniec basenu portowego.


Port i obleśny apartamentowiec górujący nad nabrzeżem


Standardowe portowe foto z „Błyskawicą” w tle

Później trafiam do knajpy serwującej prawdopodobnie najdroższe żarcie na świecie, a ląduję tam, bo w ponoć świetnym bistro obok kolejka wyglądała jak „Ludzka stonoga” ;)

Po przekąszeniu w kiosku kupuję wypełniacz pustego już bidonu w postaci wody, do drugiego dolałem zakupioną pepsi i ruszyłem tą samą drogą przez Trójmiasto. W Gdańsku „ściga się” ze mną jakiś niewyżyty marketowiec, do tego stopnia poirytowany tym, że wiecznie dochodzę go na światłach, że w końcu ucieka mi na czerwonym :D

Wyjazd z Gdańska szybko, jednak w Kowalach pojawia się spory korek, który objeżdżam poboczem i po rozpoznaniu „wypadek” odpoczywam na stacji benzynowej. Po chwili ktoś z pracujących przy budowie domu posyła samochody na objazd, więc niewiele myśląc jadę i ja.



Trwało to dobre 1,5km trochę się namęczyłem, aby po wyjechaniu na główną wskoczyć znów na ścieżkę, którą dojechałem do Kolbud. Tam też zaczyna robić się sucho w bidonach, jednak ograniczam picie i jadę dalej. Trochę na tym tracę, ale nie było tragedii.



Kiedy zobaczyłem ten znak, krzyczący do mnie „jeszcze 8 km!” to ulżyło mi wybitnie. Nawet tragiczna droga do Lubieszyna nie wadziła jakoś wybitnie.


Ten znak oznacza że to koniec. Byłem tak padnięty, że nie dokręciłem nawet tych cholernych 10 metrów :D

Wnioski? Mimo że rower w dalszym ciągu nie jest „mój” jechało mi się bardzo fajnie i gdyby nie rwanie w Trójmieście mogłoby się to skończyć przyjemniej :) Po za tym cieszę się, że tym razem życiówki nie mam przejechanej trasą specjalnie pod to ułożoną, tylko „turystyczną”.

Na tak długi wpis potrzeba długiego kawałka:

d88 - Interwały na północy


Niedziela, 22 lipca 2012


40.32

km

Teren -

0.00

km

Czas -

01:27

Średnia -

27.81

km/h

V max teren -

0.00

km/h

HR max -

198

( 97%)
BPM

HR avg -

162

( 79%)
BPM

1198

kcal

19.0

°C

Tęczowy

Uciekając na chwilę od emocji na końcowym etapie Tour de France, wyskoczyłem zrobić wczorajsze interwały.



Żadnych większych problemów nie było, po za krótkim opadem za Wysinem. No i zdążyłem akurat na ostatnie 7 km na Polach Elizejskich :)

d87 - Powtórka z poniedziałku


Sobota, 21 lipca 2012


49.04

km

Teren -

0.00

km

Czas -

02:01

Średnia -

24.32

km/h

V max teren -

0.00

km/h

HR max -

196

( 96%)
BPM

HR avg -

145

( 71%)
BPM

1455

kcal

20.0

°C

Tęczowy

Po trzech dniach deszczowej aury, sobota wyglądała względnie pewnie pogodowo, więc wskoczyłem na rower. Niestety z planowanych interwałów nic nie wyszło, bo ciężkie śniadanie skutecznie mnie blokowało, skończyło się więc na WT.

Trasa to kalka poniedziałkowej, przejechana w drugą stronę:



Jako że w wyniku pośpiechu i iTunesowej ułomności przed wyjazdem na iPodzie wylądowało tylko MyRiot (już Glacy nie mogę słuchać :P ) kawałki pochodzą z jakiś tam Vh1 czy innych tego typu telewizyjnych uprzyjemniaczy.

d86 - Kolejny dzień na północy


Wtorek, 17 lipca 2012


36.11

km

Teren -

0.00

km

Czas -

01:11

Średnia -

30.52

km/h

V max teren -

0.00

km/h

HR max -

196

( 96%)
BPM

HR avg -

166

( 81%)
BPM

1039

kcal

22.0

°C

Tęczowy

Kolejnego dnia pobytu obudziła mnie ulewa. W atmosferze straconego rowerowo dnia przeleciało do 17, kiedy to nagle wyszło słońce i zrobiło 22oC. Niewiele myśląc wskoczyłem na Tęczowego i ruszyłem w kolejną, wymyśloną nad mapą pętelkę.



Cała droga minęła zdecydowanie za szybko, gdybym miał dodatkowy bidon, pokręciłbym jeszcze trochę, zwłaszcza wiedząc, że najbliższe dni będą bardzo deszczowe.


Ruch praktycznie żaden, jechało się miodnie

Niestety za Nową Karczmą zaczęła się tragiczna droga, która uprzykrzała mi życie dobre 4-5 km.

No i padł rekord prędkości średniej :D


Wreszcie jakiś kawałek pogody. Nie na długo

d85 - Mała pętla po Kaszubach


Poniedziałek, 16 lipca 2012


41.94

km

Teren -

0.00

km

Czas -

01:28

Średnia -

28.60

km/h

V max teren -

0.00

km/h

HR max -

194

( 95%)
BPM

HR avg -

165

( 80%)
BPM

1327

kcal

18.0

°C

Tęczowy

Po 5 dniach w ojczyźnie Nibalego czy też pięknej Dogmy, przetransporotwałem się do ojczyzny... hmmm. Wiem! Najdłuższej deski na świecie, domu na głowie, pól, płaskich dróg i morza. Czyli Kaszuby welcome to!

Niestety ktoś zapomniał, że wraz ze mną, miała z Włoch wrócić pogoda. Toteż na rower wsiadłem dopiero w trzeci dzień pobytu u dziadków.

10letni Kaszubski staż dziadka pomógł w wymyśleniu kilku fajnych tras, ale do rzeczy.

Po przebiciu się przez ziemną drogę prowadzącą do głównej strady ruszyłem w kierunku Liniewa, z którego przez Orle i Stare Polaszki dojechałem do Starej Kiszewy.


Podczas gdy po jednej stronie mostku panowała taka pogoda, po drugiej wyglądało to tak:


Główny problem w tym, że to właśnie tam się kierowałem...

W Starej Kiszewie odbijam na Czerniki i kątem oka dostrzegam, że nad "bazą" już pada:

Tam gdzieś za tymi domami jest Iłownica i jedna z trzech krążących po niebie ulew

W Kobylach spadają pierwsze krople - wskakuję w ochraniacze, jest na tyle ciepło, że wystarcza.


Spora część trasy prowadziła po tego typu drogach. Miodzio.

W Więckowach, po 8km deszczu, robi się względnie bezdeszczowo, ale i tak nie było źle, bo załapałem się na obrzeża chmury.

Tam odbijam na Iłownicę i raz, dwa jestem pod domem - droga cały czas lekko w dół, można było cisnąć.



d52 - Turbacz, acz, acz


Wtorek, 1 maja 2012


57.01

km

Teren -

29.00

km

Czas -

04:15

Średnia -

13.41

km/h

V max teren -

42.00

km/h

HR max -

200

( 98%)
BPM

HR avg -

140

( 68%)
BPM

3807

kcal

24.0

°C

Ultra Sport

Dzisiejszy wyjazd zaczął się o godz. 4:50 pikaniem alarmu w Sigmie PC15. Względnie nieśpieszne ogarnięcie się, śniadanie, sprawdzenie zawartości plecaka i 6:15 wpinam się w zatrzaski.


6:15 a już tak ciepło!

Kiedy przyjechałem pod Gemini, okazało się, żem ostatni, a chłopaki już popakowali się do przyczepki busa załatwionego przez Grzesia.



Jakoś się zapakowaliśmy, i wesoły autobus ruszył. Siurpauzę robimy w Jordanowie, gdzie zaopatrujemy się w obowiązkowe BigMilki i banany.



Po przerwie nasz transporter jakby stracił werwę na podjeździe, kopcąc spod maski przy tym obficie.



Kolejna pauza, szybki werdykt - trzeba dolać płynu do chłodnicy. Rundka po okolicznych domach, woda się znalazła, ale okazało się, że zagotowany płyn wytwarza cholernie duże ciśnienie:


Trwało to dobre 15s

Zjechaliśmy do Rabki, gdzie się rozpakowaliśmy, szybka przebiórka w klamoty rowerowe i wio.


Banan jak można przypuszczać, długo w takim układzie nie wytrwał ;)

Podjazd zaczyna się stromym asfaltem, przechodzi w szutrówkę:


Jeszcze mają siły tak cisnąć ;)

Ta z kolei szybko przechodzi w standardowy, kamienisty szlak.


Widoczki nie do pobicia, Tatry nawet telefonem upolowałem :)

Na Obidowej obowiązkowy kurs do schroniskowej umywalki, by napełnić suche już bidoniska.


fot. Dawid

Później robi się ciekawie - pojawia się śnieg i pośniegowe błoto, toteż mina nam nieco rzednie, ale po kilkunastu minutach zaczyna nam być to obojętne - przynajmniej w butach chłód ;)


fot. Dawid

Po niekrótkiej walce z zastanymi warunkami docieramy na coś, co mogłoby się nazywać Polaną pod Turbaczem, ale czy tak jest, to nie wiem. W Gorcach byłem raz pierwszy, ale z całą pewnością nie ostatni. Tak cienkiej granicy między ruchliwym szlakiem, a kompletną ciszą jeszcze nie spotkałem.


Ekipa przy schronisku na Turbaczu
fot. Dawid


Po chwili popasu ruszamy do schronu na Turbaczu, walcząc po drodze z pozostałymi płatami śniegu. Na górze odpoczynek, przemyślenie koncepcji na dalszą jazdę i powrót na polanę.



Dalej kierujemy się na Kudłoń, przed którym czekał na nas meega podjazd - Paweł donosił o 24% nachyleniu, na szczycie odpoczynek, chwilę gadamy z napotkanymi Krakusami i ruszamy dalej świetną ścieżką wśród kosówki. Piękna, mega przyjemna, no i szybka sprawa.


fot. Dawid

Później czekało na nas coś, co jajcarze z GPN nazwali "scieżką szutrową", a okazało się że wyspana była Ci ona kamulcami. Z dwojga złego nie było to najgorsze, bo jak później się okazało, droga prowadziła po dość dużych kamieniach, co wyszło, kiedy kamulce się skończyły ;)


fot. Dawid


fot. Dawid

Na zakończenie Maciek wyłapał gwoździa, a później zjechaliśmy na asfalt. Kilka podjazdów, zjazd w terenie i lądujemy w Rabce na rybie.


fot. Dawid

Po powrocie do BB mycie Kata u Maćka i powrót do domu już po ciemku - dojazdów było w sumie 7 km.