Wpisy archiwalne w kategorii
MTB Maraton
Dystans całkowity: | 98.91 km (w terenie 85.00 km; 85.94%) |
Czas w ruchu: | 07:18 |
Średnia prędkość: | 13.55 km/h |
Maksymalna prędkość: | 51.00 km/h |
Suma podjazdów: | 1950 m |
Maks. tętno maksymalne: | 205 (100 %) |
Maks. tętno średnie: | 183 (89 %) |
Suma kalorii: | 6577 kcal |
Liczba aktywności: | 2 |
Średnio na aktywność: | 49.45 km i 3h 39m |
Więcej statystyk |
d109 - MTBM Zawoja, czyli błotooo
Sobota, 1 września 2012
46.06
km
Teren -
40.00
km
Czas -
03:38
Średnia -
12.68
km/h
V max teren -
51.00
km/h
HR max -
204
(100%)
BPM
HR avg -
169
( 82%)
BPM
3095
kcal
16.0
°C
Ultra Sport
Z początku wpis był w zupełnie innym tonie, ale jak tak siedzę, to myślę że nie ma co marudzić - teraz przynajmniej mam potwierdzenie moich błotnych umiejętności, no i niełatwy ścig w CV :) Satysfakcja większa, iż pokonany w błocie.
Tuż po zameldowaniu się w Zawoi i rozstrzygnięciu (oczywiście na niekorzyść mojego portfela) kwestii opóźnionego przelewu, zaczął padać deszcz, toteż w ukręconym w Ustroniu III sektorze byłem rozkręcony jedynie z grubsza.
Ponoć czerwony najszybszy. Nie w błocie ;)
Mogło to mieć wpływ na szybkie zatkanie na dojazdowym asfalcie i pierwszym podjeździe - nie wiele brakowało mi do jazdy w pierwszej grupie, jednak brak chęci współpracy współtowarzyszy w grupce drugiej skazał mnie na samotne ataki, po których nie byłem w stanie utrzymać koła, no i sporo się tam spaliłem.
Wyćwiczony atak po zewnętrznej :)
Podjazd w terenie idzie dość żałośnie, kolejne potwierdzenie zauważonego we Wiśle i Ustroniu "syndromu I podjazdu". Gdzieś tam potem był dość interesujący zjazd, zwłaszcza, kiedy jedyną informacją o trasie był błędnik i zielone gatki gościa chyba z isportu, który niestety w pewnym momencie się położył. Chcąc nie chcąc, ja również kawałek sprowadziłem, by po ruszeniu zgarnąć ręką krzak róży :/ Kolca żadnego na szczęście nie wziąłem ze sobą na drogę :) Mijam również kibicującą mi rodzinkę, którą pozdrawiam gromkim "Kuurcze, nic przez te cholerne okulary nie widzę!"
Na pierwszym bufecie czyszczenie okularów zaparowanych już od momentu kiedy wjechaliśmy w teren i przesmarowanie łańcucha jednorazówką FLa, której resztkę zostawiam G. Golonce, coby w razie czego poratował kogoś.
Na rozpoczynającym kolejny podjazd asfalcie "team" proponuje czyszczenie okularów, jednak świadom straconego na górze czasu, kategorycznie odmawiam.
Na opisywanych przed maratonem koleinach zaliczam gleb sztuk czy. Pierwsza przewrotka, drugą wpakowałem się łokciem w drzewo, trzecia to kulturalny siad pod tytułem Co ja robię tu? gdyż stał się nagle, bez powodu.
II bufet
Ciężko określić teraz ciąg przyczynowo-skutkowy, raz że parę dni już minęło, dwa, jechałem, jak to później łokreśliłem na niewidzialnym rowerze, po nie widzialnej trasie pokrytej niewidzialnym błotem, które czułem na twarzy :) Takie uroki bycia pół-kretem, że patrzałek ściągnąć nie mogę.
Jednakowoż gdzieś później zatrzymałem się po tym jak nie zauważyłem zakrętu i stanąłem praktycznie w krzakach z misją wyczyszczenia okularów. Proste to nie jest, wkładka korekcyjna praktycznie uniemożliwia pozbycie się pary ze szkieł. Jakoś to względnie opanowałem, założyłem je na nos i zobaczyłem "Strefę zrzutu" czyli bufet :D
Tam przemywam okulary wodą i smaruję łańcuch, tym razem specyfikiem z przybufetowego serwisu.
Dużo to nie dało, ale niech będzie...
Po wymianie okrzyków z rodzinką, która przemieściła się na owy bufet, jadę dalej.
Dalej zastaję coś czego nie można nazwać podejściem. Raczej matką (i ojcem równocześnie) wszystkich podejść. Na sucho może do wyjechania, ale wątpię czy dla mnie w 100% Za to w zastanych warunkach nie było opcji i czekało nas niekończące się podejście.
Dalej przypadkiem nieco skracam trasę. Strzałki pokazujące prosto w krzaki i ślady wiodące w przeciwną stronę, a na dokładkę ludzie za mną jadący w prawo przeważają. O skróceniu dowiaduję się w poniedziałek u znanego niektórym Remika C. na serwisie. Nadrobić nic nie nadrobiłem, zaparowane przy postoju okulary = gleba :)
Później stromy, szeroki zjazd, złe podejście do zakrętu, w którego połowie odkrywam przednim kołem porządny kamień, co kończy się ucieczką grupki którą dogoniłem na singlowym fragmencie.
Foto by Versus
Kolejny singiel to solidna dawka zmęczenia dla rąk, taką pozycję utrzymywałem przez jego większość, a dwa momenty kiedy pozwoliłem sobie odpocząć, o mały cyk, a skończyły by się nie wesoło. Raz o mało co nie spadłem głową w dół z 3metrów na kamienie, a drugi raz... Panowie wiedzą co się dzieje, kiedy człowiek zahaczy o siodełko wracając z takiej pozycji ;)
Dalej ogień na asfalcie:
Foto by M. Urbanik
Iii finisz na stadionie, po którym o mało co nie wpakowałem się w stojący tradycyjnie za kreską motłoch, a zrobiłbym to z gracją, bo wjechałbym w nich bokiem, niemalże jak Vin Dizel w Szybkich i Wściekłych. Generalnie i tak nie było najgorzej, na trasie raz się tak rypsłem, że rower mi uciekł przy takim poślizgu "kontrolowanym" :D
Sumarum suma:
T: 3:52:52.9
M1 14/18
Open 120/288
Wnioski? Uno, nie umiem jechać szybko w takich warunkach. Raz że zaparowane okulary, dwa że ogólna jakaś taka niechęć. Dos, Explorer z przodu to mój pewnik na każde gorsze warunki/zawody - teraz już rozumiem co to znaczy trzymanie w błocie. Tres, gratulacje dla ekipy MTBM za świetną trasę, choć szkoda, że nie wprowadzono, ponoć trzymanych w tajemnicy, wariantów awaryjnych na taką pogodę, byłoby mniej butowania.
Straty? Padnięty suport. A właściwie nie padnięty, a zarżnięty - już po Wrocławiu go reanimowaliśmy. W zamian wskoczył Accent Pro, w bling bling złotym kolorze. No i prawie skończone przednie klocki (tył nie ruszony :D), które na dniach zmienię, jak je zajadę na amen.
Ja wiem, że każdy widział, ale powtórka nie zaszkodzi ;)
Tuż po zameldowaniu się w Zawoi i rozstrzygnięciu (oczywiście na niekorzyść mojego portfela) kwestii opóźnionego przelewu, zaczął padać deszcz, toteż w ukręconym w Ustroniu III sektorze byłem rozkręcony jedynie z grubsza.
Ponoć czerwony najszybszy. Nie w błocie ;)
Mogło to mieć wpływ na szybkie zatkanie na dojazdowym asfalcie i pierwszym podjeździe - nie wiele brakowało mi do jazdy w pierwszej grupie, jednak brak chęci współpracy współtowarzyszy w grupce drugiej skazał mnie na samotne ataki, po których nie byłem w stanie utrzymać koła, no i sporo się tam spaliłem.
Wyćwiczony atak po zewnętrznej :)
Podjazd w terenie idzie dość żałośnie, kolejne potwierdzenie zauważonego we Wiśle i Ustroniu "syndromu I podjazdu". Gdzieś tam potem był dość interesujący zjazd, zwłaszcza, kiedy jedyną informacją o trasie był błędnik i zielone gatki gościa chyba z isportu, który niestety w pewnym momencie się położył. Chcąc nie chcąc, ja również kawałek sprowadziłem, by po ruszeniu zgarnąć ręką krzak róży :/ Kolca żadnego na szczęście nie wziąłem ze sobą na drogę :) Mijam również kibicującą mi rodzinkę, którą pozdrawiam gromkim "Kuurcze, nic przez te cholerne okulary nie widzę!"
Na pierwszym bufecie czyszczenie okularów zaparowanych już od momentu kiedy wjechaliśmy w teren i przesmarowanie łańcucha jednorazówką FLa, której resztkę zostawiam G. Golonce, coby w razie czego poratował kogoś.
Na rozpoczynającym kolejny podjazd asfalcie "team" proponuje czyszczenie okularów, jednak świadom straconego na górze czasu, kategorycznie odmawiam.
Na opisywanych przed maratonem koleinach zaliczam gleb sztuk czy. Pierwsza przewrotka, drugą wpakowałem się łokciem w drzewo, trzecia to kulturalny siad pod tytułem Co ja robię tu? gdyż stał się nagle, bez powodu.
II bufet
Ciężko określić teraz ciąg przyczynowo-skutkowy, raz że parę dni już minęło, dwa, jechałem, jak to później łokreśliłem na niewidzialnym rowerze, po nie widzialnej trasie pokrytej niewidzialnym błotem, które czułem na twarzy :) Takie uroki bycia pół-kretem, że patrzałek ściągnąć nie mogę.
Jednakowoż gdzieś później zatrzymałem się po tym jak nie zauważyłem zakrętu i stanąłem praktycznie w krzakach z misją wyczyszczenia okularów. Proste to nie jest, wkładka korekcyjna praktycznie uniemożliwia pozbycie się pary ze szkieł. Jakoś to względnie opanowałem, założyłem je na nos i zobaczyłem "Strefę zrzutu" czyli bufet :D
Tam przemywam okulary wodą i smaruję łańcuch, tym razem specyfikiem z przybufetowego serwisu.
Dużo to nie dało, ale niech będzie...
Po wymianie okrzyków z rodzinką, która przemieściła się na owy bufet, jadę dalej.
Dalej zastaję coś czego nie można nazwać podejściem. Raczej matką (i ojcem równocześnie) wszystkich podejść. Na sucho może do wyjechania, ale wątpię czy dla mnie w 100% Za to w zastanych warunkach nie było opcji i czekało nas niekończące się podejście.
Dalej przypadkiem nieco skracam trasę. Strzałki pokazujące prosto w krzaki i ślady wiodące w przeciwną stronę, a na dokładkę ludzie za mną jadący w prawo przeważają. O skróceniu dowiaduję się w poniedziałek u znanego niektórym Remika C. na serwisie. Nadrobić nic nie nadrobiłem, zaparowane przy postoju okulary = gleba :)
Później stromy, szeroki zjazd, złe podejście do zakrętu, w którego połowie odkrywam przednim kołem porządny kamień, co kończy się ucieczką grupki którą dogoniłem na singlowym fragmencie.
Foto by Versus
Kolejny singiel to solidna dawka zmęczenia dla rąk, taką pozycję utrzymywałem przez jego większość, a dwa momenty kiedy pozwoliłem sobie odpocząć, o mały cyk, a skończyły by się nie wesoło. Raz o mało co nie spadłem głową w dół z 3metrów na kamienie, a drugi raz... Panowie wiedzą co się dzieje, kiedy człowiek zahaczy o siodełko wracając z takiej pozycji ;)
Dalej ogień na asfalcie:
Foto by M. Urbanik
Iii finisz na stadionie, po którym o mało co nie wpakowałem się w stojący tradycyjnie za kreską motłoch, a zrobiłbym to z gracją, bo wjechałbym w nich bokiem, niemalże jak Vin Dizel w Szybkich i Wściekłych. Generalnie i tak nie było najgorzej, na trasie raz się tak rypsłem, że rower mi uciekł przy takim poślizgu "kontrolowanym" :D
Sumarum suma:
T: 3:52:52.9
M1 14/18
Open 120/288
Wnioski? Uno, nie umiem jechać szybko w takich warunkach. Raz że zaparowane okulary, dwa że ogólna jakaś taka niechęć. Dos, Explorer z przodu to mój pewnik na każde gorsze warunki/zawody - teraz już rozumiem co to znaczy trzymanie w błocie. Tres, gratulacje dla ekipy MTBM za świetną trasę, choć szkoda, że nie wprowadzono, ponoć trzymanych w tajemnicy, wariantów awaryjnych na taką pogodę, byłoby mniej butowania.
Straty? Padnięty suport. A właściwie nie padnięty, a zarżnięty - już po Wrocławiu go reanimowaliśmy. W zamian wskoczył Accent Pro, w bling bling złotym kolorze. No i prawie skończone przednie klocki (tył nie ruszony :D), które na dniach zmienię, jak je zajadę na amen.
Ja wiem, że każdy widział, ale powtórka nie zaszkodzi ;)
d94 - MTB Maraton Ustroń
Sobota, 4 sierpnia 2012
52.85
km
Teren -
45.00
km
Czas -
03:40
Średnia -
14.41
km/h
V max teren -
48.00
km/h
HR max -
205
(100%)
BPM
HR avg -
183
( 89%)
BPM
3482
kcal
28.0
°C
Ultra Sport
Hmm, jakby tak opisać ten maraton, to powiem krótko, było GE-NIAL-NIE!
Start z ostatniego sektora, jednak dobra pozycja sprawiła, że już na pierwszym zakręcie udało mi się nieco wyskoczyć do przodu. Szkoda, że po chwili stanęliśmy, żeby przepuścić pociąg, gdyż wtedy peleton znów się zbił. Co odważniejsi przepychali się do przodu po chodniku, ja się do tak (delikatnie rzecz ujmując) chamskich metod nie zniżałem. Jak stoimy, to stoimy.
Na asfalcie próbuję wykorzystać kadry z oglądanego TdF - czyli skaczę do przodu i chowam się za koło następnego i tak dalej. Dobrze że tak robiłem, bo dzięki temu na pierwszym podjeździe miałem o niebo lepszą pozycję niż ta, z której zaczynałem. Podjazd szedł sprawnie, ciśnięcie przez Maćka na wysoką kadencję dało wreszcie efekty.
Do Trzech Kopców szybko zleciało, zwłaszcza, że spora część skądś mi się kojarzyła.
Dalej zjazd do pierwszego bufetu, gdzie odpuszczam wypłukaną rynnę i sprowadzam. W sumie jak teraz sobie ją przypomnę, to trochę bez sensu, ale sprowadzający fullowiec przede mną dał nie najlepszy impuls.
Na bufecie jednym haustem izotonik, woda i jadziem z żelem w dłoni.
fot. Bartek Sufin
Nie jestem pewien, ale chyba tutaj był dość trudny, techniczny zjazd, którego nie odpuściłem, w przeciwieństwie do tłumu ludzi, których omijałem.
Dalej mylę drogę, jadąc na kole i dokładamy dobre 400m. Później, tuż przed bufetem GENIALNY, niełatwy singiel, również zjechany.
Po bufecie rozpoczynamy to, na co czekałem. W wyniku zmiany trasy, podjeżdżaliśmy po płytach pod Stożek, jest to podjazd, który od pewnego wypadu kocham.
Zgodnie z przewidywaniami, idzie mi on bardzo fajnie, a GG dodatkowo go uatrakcyjnił objeżdżaniem części asfaltu po terenie, więc nie było nudno.
fot. Michał Czyż
Na podjeździe mijam (jak się później okazało) Katarzynę z KSPO, z którą już miałem okazję się ścigać. Tym razem było dużo ciekawiej, można powiedzieć, że uratowała mi finsz :)
Tasujemy się właściwie całą drogę do Czantorii - ona wyprzedza mnie w dół (kamienie :/), ja zaś jestem górą na podjazdach. Szuter w Czechach, który zniszczył mnie psychicznie (ciągnął się jak dobry makaron do spaghetti :P), kończymy prawie w tym samym momencie, później pozostaje zjazd, podjazd i zjazd do mety. Czyli dla mnie zły układ.
Zgodnie z przewidywaniami, na zjeździe ucieka mi dość daleko, jednak dzięki wyciągniętemu siłą woli podjazdowi, na końcówce jestem o pół koła przed.
fot. Tadeusz Skwarczyński
Ja wiem, że takie emocje przy ściganiu się z teoretycznie słabszą płcią są cienkie, ale na trasie nie miało to dla mnie znaczenia ;)
Na moje szczęście, w kończący konkretny teren nawrót, Kasia wjeżdża szeeeeroko. Ryzykując (tylna, prawie łysa opona była na skraju przyczepności), ścinam zakręt i na szutrze jadę pierwszy. Tam blat-ośka i zaczynam dość długi finisz w dół. Po drodze mijamy szambiarkę, a na asfalcie już jest pozamiatane - udało mi się wyciągnąć sekundę przewagi.
Krótkie wnioski. Trasa była świetna, przyjemność niesamowita. Wreszcie mam sensowną podstawę do wyciągania wniosków na przyszłość, nie popsutą dobiciami czy pogodą.
Najlepsze zostało na koniec. Nie dość, że poznałem Che, Mambę, to szczęście wyniesione z trasy mnie nie opuściło.
Otóż po sprawdzeniu wyników okazało się, że wcisnąłem się na szerokie pudło :)
Piotrek Konwa włożył mi pół godziny. Oj jest co nadrabiać. Do piątego również spora, 15min strata, ale prawie 30min przewagi nad 7.
Ponadto wyTombolowałem sobie okulary, niestety bez możliwości włożenia korekcji, która niestety jest w moim, ślepym wypadku konieczna.
I na koniec liczby, które też chcą żyć:
T - 03:44:48.8
M1 - 6/10
OPEN - 103/365
i ciekawostka -> M - 100/330 :)
Start z ostatniego sektora, jednak dobra pozycja sprawiła, że już na pierwszym zakręcie udało mi się nieco wyskoczyć do przodu. Szkoda, że po chwili stanęliśmy, żeby przepuścić pociąg, gdyż wtedy peleton znów się zbił. Co odważniejsi przepychali się do przodu po chodniku, ja się do tak (delikatnie rzecz ujmując) chamskich metod nie zniżałem. Jak stoimy, to stoimy.
Na asfalcie próbuję wykorzystać kadry z oglądanego TdF - czyli skaczę do przodu i chowam się za koło następnego i tak dalej. Dobrze że tak robiłem, bo dzięki temu na pierwszym podjeździe miałem o niebo lepszą pozycję niż ta, z której zaczynałem. Podjazd szedł sprawnie, ciśnięcie przez Maćka na wysoką kadencję dało wreszcie efekty.
Do Trzech Kopców szybko zleciało, zwłaszcza, że spora część skądś mi się kojarzyła.
Dalej zjazd do pierwszego bufetu, gdzie odpuszczam wypłukaną rynnę i sprowadzam. W sumie jak teraz sobie ją przypomnę, to trochę bez sensu, ale sprowadzający fullowiec przede mną dał nie najlepszy impuls.
Na bufecie jednym haustem izotonik, woda i jadziem z żelem w dłoni.
fot. Bartek Sufin
Nie jestem pewien, ale chyba tutaj był dość trudny, techniczny zjazd, którego nie odpuściłem, w przeciwieństwie do tłumu ludzi, których omijałem.
Dalej mylę drogę, jadąc na kole i dokładamy dobre 400m. Później, tuż przed bufetem GENIALNY, niełatwy singiel, również zjechany.
Po bufecie rozpoczynamy to, na co czekałem. W wyniku zmiany trasy, podjeżdżaliśmy po płytach pod Stożek, jest to podjazd, który od pewnego wypadu kocham.
Zgodnie z przewidywaniami, idzie mi on bardzo fajnie, a GG dodatkowo go uatrakcyjnił objeżdżaniem części asfaltu po terenie, więc nie było nudno.
fot. Michał Czyż
Na podjeździe mijam (jak się później okazało) Katarzynę z KSPO, z którą już miałem okazję się ścigać. Tym razem było dużo ciekawiej, można powiedzieć, że uratowała mi finsz :)
Tasujemy się właściwie całą drogę do Czantorii - ona wyprzedza mnie w dół (kamienie :/), ja zaś jestem górą na podjazdach. Szuter w Czechach, który zniszczył mnie psychicznie (ciągnął się jak dobry makaron do spaghetti :P), kończymy prawie w tym samym momencie, później pozostaje zjazd, podjazd i zjazd do mety. Czyli dla mnie zły układ.
Zgodnie z przewidywaniami, na zjeździe ucieka mi dość daleko, jednak dzięki wyciągniętemu siłą woli podjazdowi, na końcówce jestem o pół koła przed.
fot. Tadeusz Skwarczyński
Ja wiem, że takie emocje przy ściganiu się z teoretycznie słabszą płcią są cienkie, ale na trasie nie miało to dla mnie znaczenia ;)
Na moje szczęście, w kończący konkretny teren nawrót, Kasia wjeżdża szeeeeroko. Ryzykując (tylna, prawie łysa opona była na skraju przyczepności), ścinam zakręt i na szutrze jadę pierwszy. Tam blat-ośka i zaczynam dość długi finisz w dół. Po drodze mijamy szambiarkę, a na asfalcie już jest pozamiatane - udało mi się wyciągnąć sekundę przewagi.
Krótkie wnioski. Trasa była świetna, przyjemność niesamowita. Wreszcie mam sensowną podstawę do wyciągania wniosków na przyszłość, nie popsutą dobiciami czy pogodą.
Najlepsze zostało na koniec. Nie dość, że poznałem Che, Mambę, to szczęście wyniesione z trasy mnie nie opuściło.
Otóż po sprawdzeniu wyników okazało się, że wcisnąłem się na szerokie pudło :)
Piotrek Konwa włożył mi pół godziny. Oj jest co nadrabiać. Do piątego również spora, 15min strata, ale prawie 30min przewagi nad 7.
Ponadto wyTombolowałem sobie okulary, niestety bez możliwości włożenia korekcji, która niestety jest w moim, ślepym wypadku konieczna.
I na koniec liczby, które też chcą żyć:
T - 03:44:48.8
M1 - 6/10
OPEN - 103/365
i ciekawostka -> M - 100/330 :)