Wpisy archiwalne w miesiącu
Maj, 2010
Dystans całkowity: | 139.91 km (w terenie 70.50 km; 50.39%) |
Czas w ruchu: | 12:15 |
Średnia prędkość: | 11.42 km/h |
Maksymalna prędkość: | 54.95 km/h |
Liczba aktywności: | 4 |
Średnio na aktywność: | 34.98 km i 3h 03m |
Więcej statystyk |
Uciekając przed burzą
Sobota, 22 maja 2010
35.89
km
Teren -
20.80
km
Czas -
03:22
Średnia -
10.66
km/h
V max teren -
48.53
km/h
HR max -
(%)
BPM
HR avg -
(%)
BPM
kcal
18.0
°C
Ultra Flite
Szykuje się kolejny tasiemiec, ostrzegam :D
Plan wypadu z Maćkiem był prosty-atakujemy Szyndzielnię nartostradą, następnie przeskakujemy na Klimczok, z którego zjeżdżamy na Błatnią i na niej myślimy co dalej.
Dzień zapowiadał się obiecująco-po wyciągnięciu się na nartostradę, zaczęło przyświecać nam lekkie słoneczko, skutecznie uprzyjemniające podjazd, który dla przeciwwagi utrudniały nam wszędobylskie owady :)
Nie dla wszystkich dzień był wesoły :(
Po dojechaniu pod Klimczok, zadziwiła nas aura-w przeciwieństwie do zeszłego tygodnia, widzieliśmy schronisko z większej odległości niż wyciągnięcie ręki.
Warty odnotowania jest fakt, że na schronisku pod Klimczokiem na ekranie mojego licznika w sekcji "Total ODO", którą liczę tylko dla KTMa wyskoczyło równe 300 :)
Jednak później skończyły się żarty. Po wyjściu ze schroniska z dwoma talerzami pełnymi parujących pierogów usłyszałem głośne "pierdut" i zobaczyłem ciemne chmury. Burza. Na całe szczęście w lekko nerwowej atmosferze, ale zdążyliśmy przed deszczem wszamać obiad i podjęliśmy decyzję o kontynuowaniu planu i dalszej jeździe w kierunku Błatniej.
Tutaj ma miejsce dłuższy fragment dość płynnej, choć niezbyt szybkiej jazdy w czasie której nieustannie poganiały nas odgłosy burzy.
Stało się. Około 1,5 km od schroniska na Błatniej spadły na nas pierwsze krople deszczu, który zmotywował nas do mocniejszego naciskania na pedały i był przyczyną paru dość niebezpiecznych sytuacji, które obyły się bez większych problemów, po za niepewną centrą u Maćka.
Po zapeklowaniu się na Błatniej wszamaliśmy po batonie i odczekaliśmy aż przestanie padać, po czym wskoczyliśmy na szlak niebieski, prowadzący do Wapienicy. Po sprawdzeniu skuteczności hamulców baardzo się zawiodłem-klocki, najprawdopodobniej żywiczne, połączone z mokrymi i nieco uwalonymi tarczami sprawiły, że modulacja hampli osiągnęła poziom kontry z roweru "Wigry 3". Po przejechaniu początku szlaku, który był połączony ze szlakiem żółtym (nomen omen świetny fragment, dużo ziemi, trawy, absolutny brak kamieni) wskoczyliśmy na trasę wyłącznie oznaczoną kolorem niebieskim. Po przeprawieniu się przez kilka sporej głębokości kałuż, dojechaliśmy do widocznej na mapach "agrafki", która zaskoczyła nas baaardzo niemiło. Nie dość, że był to dość ostry fragment, usłany kamieniami, to w dodatku kamienie te były mokre. Dodajmy do tego moją wysoką ramę i sztycę ograniczoną z wsuwaniem przez uchwyt na lampkę, oraz blokujące hamulce i mamy powód, dla którego rower sprowadzałem. Później pognaliśmy co sił w nogach na przystanek autobusowy, a dokładniej do baru, który z nim sąsiaduje, ponieważ burza kontratakowała. Po ustaniu deszczu ruszyliśmy do domu i tu obyło się bez niespodzianek.
Koniec :)
Plan wypadu z Maćkiem był prosty-atakujemy Szyndzielnię nartostradą, następnie przeskakujemy na Klimczok, z którego zjeżdżamy na Błatnią i na niej myślimy co dalej.
Dzień zapowiadał się obiecująco-po wyciągnięciu się na nartostradę, zaczęło przyświecać nam lekkie słoneczko, skutecznie uprzyjemniające podjazd, który dla przeciwwagi utrudniały nam wszędobylskie owady :)
Nie dla wszystkich dzień był wesoły :(
Po dojechaniu pod Klimczok, zadziwiła nas aura-w przeciwieństwie do zeszłego tygodnia, widzieliśmy schronisko z większej odległości niż wyciągnięcie ręki.
Warty odnotowania jest fakt, że na schronisku pod Klimczokiem na ekranie mojego licznika w sekcji "Total ODO", którą liczę tylko dla KTMa wyskoczyło równe 300 :)
Jednak później skończyły się żarty. Po wyjściu ze schroniska z dwoma talerzami pełnymi parujących pierogów usłyszałem głośne "pierdut" i zobaczyłem ciemne chmury. Burza. Na całe szczęście w lekko nerwowej atmosferze, ale zdążyliśmy przed deszczem wszamać obiad i podjęliśmy decyzję o kontynuowaniu planu i dalszej jeździe w kierunku Błatniej.
Tutaj ma miejsce dłuższy fragment dość płynnej, choć niezbyt szybkiej jazdy w czasie której nieustannie poganiały nas odgłosy burzy.
Stało się. Około 1,5 km od schroniska na Błatniej spadły na nas pierwsze krople deszczu, który zmotywował nas do mocniejszego naciskania na pedały i był przyczyną paru dość niebezpiecznych sytuacji, które obyły się bez większych problemów, po za niepewną centrą u Maćka.
Po zapeklowaniu się na Błatniej wszamaliśmy po batonie i odczekaliśmy aż przestanie padać, po czym wskoczyliśmy na szlak niebieski, prowadzący do Wapienicy. Po sprawdzeniu skuteczności hamulców baardzo się zawiodłem-klocki, najprawdopodobniej żywiczne, połączone z mokrymi i nieco uwalonymi tarczami sprawiły, że modulacja hampli osiągnęła poziom kontry z roweru "Wigry 3". Po przejechaniu początku szlaku, który był połączony ze szlakiem żółtym (nomen omen świetny fragment, dużo ziemi, trawy, absolutny brak kamieni) wskoczyliśmy na trasę wyłącznie oznaczoną kolorem niebieskim. Po przeprawieniu się przez kilka sporej głębokości kałuż, dojechaliśmy do widocznej na mapach "agrafki", która zaskoczyła nas baaardzo niemiło. Nie dość, że był to dość ostry fragment, usłany kamieniami, to w dodatku kamienie te były mokre. Dodajmy do tego moją wysoką ramę i sztycę ograniczoną z wsuwaniem przez uchwyt na lampkę, oraz blokujące hamulce i mamy powód, dla którego rower sprowadzałem. Później pognaliśmy co sił w nogach na przystanek autobusowy, a dokładniej do baru, który z nim sąsiaduje, ponieważ burza kontratakowała. Po ustaniu deszczu ruszyliśmy do domu i tu obyło się bez niespodzianek.
Koniec :)
Góry w wersji hard
Sobota, 15 maja 2010
43.35
km
Teren -
21.50
km
Czas -
03:51
Średnia -
11.26
km/h
V max teren -
51.38
km/h
HR max -
(%)
BPM
HR avg -
(%)
BPM
kcal
13.0
°C
Ultra Flite
Chyba najwięcej wart wypad rowerowy w całej mojej "karierze".
Plan z początku był prosty. Z racji nie dyspozycji nieco mniej rozkręconych w tym sezonie Michałów, mieliśmy wybrać się z Maćkiem na Szyndzielnię nową trasą. Jednak w piątek odezwała się we mnie moja dusza kombinatora i postanowiłem zaplanować trasę "nieco" bardziej rozbudowaną. Po spojrzeniu na mapę i odświeżeniu w pamięci wycieczek górskich uznałem, że dojazd na Klimczok to minimum.
Kiedy zameldowaliśmy się nad Zaporą, z pod której wyruszaliśmy żółtym szlakiem na Szyndzielnię, okazało się że spora część trasy, po dość długo utrzymujących się ostatnimi czasy opadach, zamieniła się w potok, który nieprzyjemnie rozmiękczył otaczającą go ziemię. Z tego powodu musieliśmy podejść około 40% żółtej trasy, co nie było zbyt szałowe rowerowo, na całe szczęście później było tylko lepiej.
Po dojechaniu do schroniska na Szyndzielni, zdziwiliśmy się szaloną liczbą osób. Kiedy byliśmy tam 2 tygodnie wcześniej, nie byliśmy w stanie dopchać się do miejsc siedzących, dziś zaś zasiedliśmy na ławeczce na zewnętrzu bez żadnych problemów. W tym miejscu warto wspomnieć o stałym elemencie towarzyszącym nam przez większość drogi- mgle. Na zdjęciach widać w jakiej ilości zjawiła się w górach.
Po przerwie na Szyndzielni, wyruszyliśmy w dalszą drogę na Klimczok. Droga naprawdę nie wymagająca, polecam każdemu, kto wyjechał na Szyndzielnię ruszyć tyłek te 15 min więcej, jak dla mnie schronisko jest duuuużo przyjemniejsze.
Schronisko pod Klimczokiem :D
Po dotarciu do schroniska po raz kolejny przekonaliśmy się, że warto było wyjechać mimo niezbyt zachęcającej aury-schronisko jest "przytulne" więc bardzo szybko zapycha się rządnymi posiłku turystami. Nie dziś :D Nie pamiętam, żebym odwiedził tak puste schroniska.
Zimno było.
Kiedy wpakowaliśmy w siebie okrojony obiad (polecam pierogi z jagodami-jak na górskie warunki naprawdę dobre, choć drogie) podeszliśmy (mgła+ błoto+ nieznany teren wybiły nam z głów pomysł podjazdu) na szczyt Klimczoka, by zjechać na Błatnią.
Zjazd zaczął się od naprawdę ekstremalnego fragmentu o sporym nachyleniu, który na dodatek był pokryty luźnymi kamieniami, na całe szczęście szybko się skończył. Później do Błatniej wielkiego szału nie był- dużo kamulców skutecznie powstrzymywało nas przed rozwijaniem wyższych prędkości.
Na całe szczęście w raz osiągnięciem Błatniej kamerdolce ustąpiły miejsca ziemi.
Zjazd z Błatniej nie był, ani jakoś specjalnie trudny, ani szybki, choć końcowa część mocno dała popalić naszym hamulcom. Mimo tego wiele z niego nie pamiętam :D
Niestety żadnej mapy trasy nie będzie, ponieważ żaden ze znanych mi serwisów mapowych nie posiada pokrytych szlaków PTTK, dlatego tak pokrótce przebiegała wyprawa:
Zapora w Wapienicy ---szlak żółty---> Szyndzielnia ---czerwony---> Klimczok(schronisko) ---czarny---> Klimczok szczyt ---żółty---> Błatnia ---czerwony---> Jaworze
Są to tylko najważniejsze punkty, ale każdy posiadający mapę Beskidu Śląskiego może zorientować się jak to wyglądało.
Plan z początku był prosty. Z racji nie dyspozycji nieco mniej rozkręconych w tym sezonie Michałów, mieliśmy wybrać się z Maćkiem na Szyndzielnię nową trasą. Jednak w piątek odezwała się we mnie moja dusza kombinatora i postanowiłem zaplanować trasę "nieco" bardziej rozbudowaną. Po spojrzeniu na mapę i odświeżeniu w pamięci wycieczek górskich uznałem, że dojazd na Klimczok to minimum.
Kiedy zameldowaliśmy się nad Zaporą, z pod której wyruszaliśmy żółtym szlakiem na Szyndzielnię, okazało się że spora część trasy, po dość długo utrzymujących się ostatnimi czasy opadach, zamieniła się w potok, który nieprzyjemnie rozmiękczył otaczającą go ziemię. Z tego powodu musieliśmy podejść około 40% żółtej trasy, co nie było zbyt szałowe rowerowo, na całe szczęście później było tylko lepiej.
Po dojechaniu do schroniska na Szyndzielni, zdziwiliśmy się szaloną liczbą osób. Kiedy byliśmy tam 2 tygodnie wcześniej, nie byliśmy w stanie dopchać się do miejsc siedzących, dziś zaś zasiedliśmy na ławeczce na zewnętrzu bez żadnych problemów. W tym miejscu warto wspomnieć o stałym elemencie towarzyszącym nam przez większość drogi- mgle. Na zdjęciach widać w jakiej ilości zjawiła się w górach.
Po przerwie na Szyndzielni, wyruszyliśmy w dalszą drogę na Klimczok. Droga naprawdę nie wymagająca, polecam każdemu, kto wyjechał na Szyndzielnię ruszyć tyłek te 15 min więcej, jak dla mnie schronisko jest duuuużo przyjemniejsze.
Schronisko pod Klimczokiem :D
Po dotarciu do schroniska po raz kolejny przekonaliśmy się, że warto było wyjechać mimo niezbyt zachęcającej aury-schronisko jest "przytulne" więc bardzo szybko zapycha się rządnymi posiłku turystami. Nie dziś :D Nie pamiętam, żebym odwiedził tak puste schroniska.
Zimno było.
Kiedy wpakowaliśmy w siebie okrojony obiad (polecam pierogi z jagodami-jak na górskie warunki naprawdę dobre, choć drogie) podeszliśmy (mgła+ błoto+ nieznany teren wybiły nam z głów pomysł podjazdu) na szczyt Klimczoka, by zjechać na Błatnią.
Zjazd zaczął się od naprawdę ekstremalnego fragmentu o sporym nachyleniu, który na dodatek był pokryty luźnymi kamieniami, na całe szczęście szybko się skończył. Później do Błatniej wielkiego szału nie był- dużo kamulców skutecznie powstrzymywało nas przed rozwijaniem wyższych prędkości.
Na całe szczęście w raz osiągnięciem Błatniej kamerdolce ustąpiły miejsca ziemi.
Zjazd z Błatniej nie był, ani jakoś specjalnie trudny, ani szybki, choć końcowa część mocno dała popalić naszym hamulcom. Mimo tego wiele z niego nie pamiętam :D
Niestety żadnej mapy trasy nie będzie, ponieważ żaden ze znanych mi serwisów mapowych nie posiada pokrytych szlaków PTTK, dlatego tak pokrótce przebiegała wyprawa:
Zapora w Wapienicy ---szlak żółty---> Szyndzielnia ---czerwony---> Klimczok(schronisko) ---czarny---> Klimczok szczyt ---żółty---> Błatnia ---czerwony---> Jaworze
Są to tylko najważniejsze punkty, ale każdy posiadający mapę Beskidu Śląskiego może zorientować się jak to wyglądało.
Chrzest bojowy pełnej bandy
Sobota, 8 maja 2010
30.33
km
Teren -
13.20
km
Czas -
02:17
Średnia -
13.28
km/h
V max teren -
54.95
km/h
HR max -
(%)
BPM
HR avg -
(%)
BPM
kcal
18.0
°C
Ultra Flite
Z różnych względów wpis jest lekko zaległy.
Pierwszy plan dotyczący soboty był taki, że Maciek z Michałem jadą na Szyndzielnię (ja popołudniową porą miałem zaplanowane urodziny kuzyna), jednak Michał stwierdził, że nawet na nowym rowerku (Kellys quartz) nie da rady i zaproponował wypad na Kozią. Dzięki temu na wyprawę zabrałem się nie tylko ja ale również drugi Michał, zwany Świstakiem :)
Spotkaliśmy się na stałym punkcie zbiórki, na lotnisku. Po podziwianiu sprzętu skierowaliśmy nasze rowerki w stronę Cygańskiego Lasu. Tu pojawia się długi kawał asfaltu, więc nic ciekawego do powiedzenia nie mam. Po dojeździe do Cygańskiego zameldowaliśmy się w sklepie w celu zakupienia zapasu do bidonów i Snickersika :)
Kiedy zaczęliśmy wspinać się na Kozią, uznaliśmy że spróbujemy podchodzić traską wyjeżdżoną przez lokalnych Downhillowców, których przedstawiciele opieprzyli nas za poruszanie się pod prąd. Wróciliśmy więc na szlak i dość standardowo wjechaliśmy na szczyt.
Po przerwie na frytki zjechaliśmy na Błonia, po drodze gubiąc bidon (na całe szczęście Michał nie ufający nowym oponom-jakieś typowo trekkingowe Schwalbe, w tym tygodniu jeszcze je zmienimy-jechał dość wolno, by wypatrzeć mój napitek leżący na ziemi i go podnieść). Następnie pojechaliśmy pod skocznię narciarską, pod którą Maciek strzelił Mi to wyczesane zdjęcie, które przypłaciłem malutką (koło 1mm) centrą w tylnym kole.
Później skierowaliśmy się na Dębowiec. Po drodze odpadł męczony Michał, więc wróciliśmy tylko w trzech.
Taka uwaga organizacyjna- jakby ktoś zauważył jakieś niedopatrzenie na blogu, bardzo proszę o informację.
Pierwszy plan dotyczący soboty był taki, że Maciek z Michałem jadą na Szyndzielnię (ja popołudniową porą miałem zaplanowane urodziny kuzyna), jednak Michał stwierdził, że nawet na nowym rowerku (Kellys quartz) nie da rady i zaproponował wypad na Kozią. Dzięki temu na wyprawę zabrałem się nie tylko ja ale również drugi Michał, zwany Świstakiem :)
Spotkaliśmy się na stałym punkcie zbiórki, na lotnisku. Po podziwianiu sprzętu skierowaliśmy nasze rowerki w stronę Cygańskiego Lasu. Tu pojawia się długi kawał asfaltu, więc nic ciekawego do powiedzenia nie mam. Po dojeździe do Cygańskiego zameldowaliśmy się w sklepie w celu zakupienia zapasu do bidonów i Snickersika :)
Kiedy zaczęliśmy wspinać się na Kozią, uznaliśmy że spróbujemy podchodzić traską wyjeżdżoną przez lokalnych Downhillowców, których przedstawiciele opieprzyli nas za poruszanie się pod prąd. Wróciliśmy więc na szlak i dość standardowo wjechaliśmy na szczyt.
Po przerwie na frytki zjechaliśmy na Błonia, po drodze gubiąc bidon (na całe szczęście Michał nie ufający nowym oponom-jakieś typowo trekkingowe Schwalbe, w tym tygodniu jeszcze je zmienimy-jechał dość wolno, by wypatrzeć mój napitek leżący na ziemi i go podnieść). Następnie pojechaliśmy pod skocznię narciarską, pod którą Maciek strzelił Mi to wyczesane zdjęcie, które przypłaciłem malutką (koło 1mm) centrą w tylnym kole.
Później skierowaliśmy się na Dębowiec. Po drodze odpadł męczony Michał, więc wróciliśmy tylko w trzech.
Taka uwaga organizacyjna- jakby ktoś zauważył jakieś niedopatrzenie na blogu, bardzo proszę o informację.
Wreszcie porządny wypad.
Niedziela, 2 maja 2010
30.34
km
Teren -
15.00
km
Czas -
02:45
Średnia -
11.03
km/h
V max teren -
51.89
km/h
HR max -
(%)
BPM
HR avg -
(%)
BPM
kcal
13.0
°C
Ultra Flite
Pierwszy wypad w sezonie, w którym zaliczyłem całą gamę rowerowych atrakcji. Ale po kolei.
Dzisiejszy wypad został zrealizowany wraz z Maćkiem. Plan był taki: wyjeżdżamy ranną porą, wtarabaniamy się na Kozią, po czym przez Przełęcz Kołowrót kierujemy się na Szyndzielnię, z której zjeżdżamy przez Dębowiec.
Na początku wszystko szło nadspodziewanie dobrze, mimo niezbyt sprzyjającej pogody (przed 8 rano padało, dzień wcześniej również) udało nam się mniej niż ostatnio podchodzić na pierwszym fragmencie szlaku na Kozią. Na końcu drogi na pierwszy punkt zaczepienia spotkaliśmy paru turystów w tym przesympatycznego pana dzięki któremu znaleźliśmy świetny, choć krótki, prawie singletrack pod schronisko.
Następnie niebieskim szlakiem zjechaliśmy dość spory kawałek, co wprawiło nas w niemałe zakłopotanie, ponieważ zakładaliśmy że będziemy piąć się pod górę od samego początku. Na dokładkę po przejściu na szlak żółty, również zjechaliśmy dość spory kawałek, który miał być ostatnim fragmentem wypoczynkowym w drodze na szczyt. Niestety, po rozpoczęciu podjeżdżania, nasz zapał został baaaardzo szybko ostudzony przez mokre opony i dużą ilość śliskich kamerdolców, skutecznie przeszkadzających w podjeździe. Wkrótce spotkaliśmy kolejnego turystę, który pomógł nam się odnaleźć w terenie, i znalazł nam jeszcze jedną zarypiastą traskę, którą dość szybko przewały nam leżące w jej poprzek spore drzewa. Następnie, po dość długim, ale prostym technicznie podjeździe, znów wpakowaliśmy się na szlak, który nie dość, że był wąski, to jeszcze usiany kamieniami, które towarzyszyły nam do szczytu. Po około 20 minutowym podejściu, zdobyliśmy Szyndzielnię, która przywitała nas niesamowitą mgłą, ograniczającą pole widzenia do jakiś 30m.
Po odpoczynku na szczycie i zaplanowaniu trasy przejazdu, którą była nieużywana w lecie nartostrada, rozpoczęliśmy prawdziwą frajdę. Wiele pisać nie będę, nie zdążyłem wielu rzeczy zapamiętać poza jedną-było meeega. Aaa, i jeszcze jedną-Maciek złapał kapcia :) Na nasze szczęście stało się to około 1km od schroniska na Dębowcu, więc niewiele myśląc podreptaliśmy w dół, przekonani że obsługa schroniska będzie posiadała dętkę, lub chociaż łatki na sprzedaż. Niestety okazało się, że nie ma tak dobrze i trza samemu kombinować. Kiedy udało nam się ściągnąć oponę bez użycia łyżki, przystąpiliśmy do szukania dziur w dętce. Było ich 5! Zabraliśmy się więc do zaklejania ich taśmą izolacyjną, upodabniając Maćkową dętkę do pęta kiełbasy :) Choć szalenie szczelne rozwiązanie to nie było, pozwoliło przejechać właścicielowi koła jakieś 6km, z czego 2km w terenie.
Podsumowując-trza poszukać lepszej drogi wjazdowej na Szyndzielnię.
Koniec jest tam gdzie jest, bo dalej GPSies nie chciał rejestrować mi punktów na tej samej trasie.
Sesja przed mapą na Koziej.
Ach te lekkie rowerki :)
Mądralińscy drwale postanowili utrudnić nam przedostanie się na szczyt...
...trzeba więc przenosić sprzęt.
Dzięcioł, który wcale się nas nie bał...
...co pozwoliło Maćkowi na podejście bliżej.
Przerwa na Snickersika :)
Wreszcie na szczycie!
Tak się jeździ :D (Podziękowania dla Maćka, który był w stanie takie zdjęcie cyknąć komórczakiem)
Dętka :)
A tak wyglądała moja machina po tej wyprawie:
Gdzieś zgubiłem zdjęcie naszego dzieła :) Już jest.
Znowu pracuję nad wizualną stroną bloga, dlatego sporo rzeczy wciąż nie działa.
Dzisiejszy wypad został zrealizowany wraz z Maćkiem. Plan był taki: wyjeżdżamy ranną porą, wtarabaniamy się na Kozią, po czym przez Przełęcz Kołowrót kierujemy się na Szyndzielnię, z której zjeżdżamy przez Dębowiec.
Na początku wszystko szło nadspodziewanie dobrze, mimo niezbyt sprzyjającej pogody (przed 8 rano padało, dzień wcześniej również) udało nam się mniej niż ostatnio podchodzić na pierwszym fragmencie szlaku na Kozią. Na końcu drogi na pierwszy punkt zaczepienia spotkaliśmy paru turystów w tym przesympatycznego pana dzięki któremu znaleźliśmy świetny, choć krótki, prawie singletrack pod schronisko.
Następnie niebieskim szlakiem zjechaliśmy dość spory kawałek, co wprawiło nas w niemałe zakłopotanie, ponieważ zakładaliśmy że będziemy piąć się pod górę od samego początku. Na dokładkę po przejściu na szlak żółty, również zjechaliśmy dość spory kawałek, który miał być ostatnim fragmentem wypoczynkowym w drodze na szczyt. Niestety, po rozpoczęciu podjeżdżania, nasz zapał został baaaardzo szybko ostudzony przez mokre opony i dużą ilość śliskich kamerdolców, skutecznie przeszkadzających w podjeździe. Wkrótce spotkaliśmy kolejnego turystę, który pomógł nam się odnaleźć w terenie, i znalazł nam jeszcze jedną zarypiastą traskę, którą dość szybko przewały nam leżące w jej poprzek spore drzewa. Następnie, po dość długim, ale prostym technicznie podjeździe, znów wpakowaliśmy się na szlak, który nie dość, że był wąski, to jeszcze usiany kamieniami, które towarzyszyły nam do szczytu. Po około 20 minutowym podejściu, zdobyliśmy Szyndzielnię, która przywitała nas niesamowitą mgłą, ograniczającą pole widzenia do jakiś 30m.
Po odpoczynku na szczycie i zaplanowaniu trasy przejazdu, którą była nieużywana w lecie nartostrada, rozpoczęliśmy prawdziwą frajdę. Wiele pisać nie będę, nie zdążyłem wielu rzeczy zapamiętać poza jedną-było meeega. Aaa, i jeszcze jedną-Maciek złapał kapcia :) Na nasze szczęście stało się to około 1km od schroniska na Dębowcu, więc niewiele myśląc podreptaliśmy w dół, przekonani że obsługa schroniska będzie posiadała dętkę, lub chociaż łatki na sprzedaż. Niestety okazało się, że nie ma tak dobrze i trza samemu kombinować. Kiedy udało nam się ściągnąć oponę bez użycia łyżki, przystąpiliśmy do szukania dziur w dętce. Było ich 5! Zabraliśmy się więc do zaklejania ich taśmą izolacyjną, upodabniając Maćkową dętkę do pęta kiełbasy :) Choć szalenie szczelne rozwiązanie to nie było, pozwoliło przejechać właścicielowi koła jakieś 6km, z czego 2km w terenie.
Podsumowując-trza poszukać lepszej drogi wjazdowej na Szyndzielnię.
Koniec jest tam gdzie jest, bo dalej GPSies nie chciał rejestrować mi punktów na tej samej trasie.
Sesja przed mapą na Koziej.
Ach te lekkie rowerki :)
Mądralińscy drwale postanowili utrudnić nam przedostanie się na szczyt...
...trzeba więc przenosić sprzęt.
Dzięcioł, który wcale się nas nie bał...
...co pozwoliło Maćkowi na podejście bliżej.
Przerwa na Snickersika :)
Wreszcie na szczycie!
Tak się jeździ :D (Podziękowania dla Maćka, który był w stanie takie zdjęcie cyknąć komórczakiem)
Dętka :)
A tak wyglądała moja machina po tej wyprawie:
Gdzieś zgubiłem zdjęcie naszego dzieła :) Już jest.
Znowu pracuję nad wizualną stroną bloga, dlatego sporo rzeczy wciąż nie działa.