Wpisy archiwalne w kategorii
Kozia Góra
Dystans całkowity: | 91.27 km (w terenie 43.20 km; 47.33%) |
Czas w ruchu: | 07:07 |
Średnia prędkość: | 12.82 km/h |
Maksymalna prędkość: | 54.95 km/h |
Maks. tętno maksymalne: | 200 (98 %) |
Maks. tętno średnie: | 159 (77 %) |
Suma kalorii: | 1871 kcal |
Liczba aktywności: | 3 |
Średnio na aktywność: | 30.42 km i 2h 22m |
Więcej statystyk |
d62 - Szyndzielnia na krótko
Niedziela, 20 maja 2012
30.60
km
Teren -
15.00
km
Czas -
02:05
Średnia -
14.69
km/h
V max teren -
44.00
km/h
HR max -
200
( 98%)
BPM
HR avg -
159
( 77%)
BPM
1871
kcal
22.0
°C
Ultra Sport
Dzisiaj, jako że czas ograniczony, postanowiłem odwiedzić dawno nie widzianą koleżankę. Szyndzielnia się nazywa i z bloga wynika, że ostatni raz się z nią spotkałem rok i trzy dni temu. Kawał czasu, nie ma co.
Jak już się tak wspominkowo zrobiło, to i podejście do trasy miałem lekko historyczne. A mianowicie postanowiłem przejechać żółty szlak Szyndzielnia-Kozia, którym kiedyś podjeżdżaliśmy wraz z Maćkiem. Tym razem przejechałem ją sam, no i w drugą stronę.
O tym, że dzisiaj nogi podawać nie będą, zorientowałem się już na Armii Krajowej, gdzie kręciłem jakby z zaciśniętym hamulcem. Tak bywa, nie ma się czym przejmować :)
Na Dębowcu chwila oddechu i ruszam nartostradą. Na podjeździe, na którym robiłem interwały, mijam kilkoro bikerów i bikerek, oraz morze ludzi - to oznacza tylko jedno - niedzielę ;) Niestety na końcowej części musiałem zrobić sobie chwilę przerwy, bo coś po chińsku spałem i plecy od rana mnie bolą, a podjazd w 5 strefie nie poprawia sytuacji :P
Na sam koniec, obok wyciągu orczykowego mijam kogoś z Gomoli, który coś do mnie mówił, ale muzyka w słuchawkach nie pozwoliła mi tego usłyszeć i ograniczyłem się do sztandarowego "czołem!" :D
Pogoda brzytwa :)
Po dość długim popasie obieram kurs na szlak żółty. Początek jest dokładnie taki jak zapamiętałem - kamienisty, dość trudny, zwłaszcza do zjazdu, toteż tylna, zatłuszczona czymś tarcza, po przepaleniu odzyskała wigor ;) Ja musiałem stanąć i sprzedać sobie mentalnego liścia, że się tak spinam i dalsza część szła już lepiej. Przed samą Kozią skracam podjeżdżając ściankę szlakiem niebieskim.
Na Koziej tłumy, jak z resztą wszędzie :/
Z Koziej zjazd katowanym zielonym wzdłuż toru, na którym ilość przygotowywanych band rośnie w tempie zastraszającym. Lubię to! Z głową to chłopaki robią, będzie na pewno bezpieczniej, bo pojawiają się one na trudnych zakrętach.
Już to, w wersji live wrzucałem, ale Therion ostatnio mnie trzyma ostro:
&
Jak już się tak wspominkowo zrobiło, to i podejście do trasy miałem lekko historyczne. A mianowicie postanowiłem przejechać żółty szlak Szyndzielnia-Kozia, którym kiedyś podjeżdżaliśmy wraz z Maćkiem. Tym razem przejechałem ją sam, no i w drugą stronę.
O tym, że dzisiaj nogi podawać nie będą, zorientowałem się już na Armii Krajowej, gdzie kręciłem jakby z zaciśniętym hamulcem. Tak bywa, nie ma się czym przejmować :)
Na Dębowcu chwila oddechu i ruszam nartostradą. Na podjeździe, na którym robiłem interwały, mijam kilkoro bikerów i bikerek, oraz morze ludzi - to oznacza tylko jedno - niedzielę ;) Niestety na końcowej części musiałem zrobić sobie chwilę przerwy, bo coś po chińsku spałem i plecy od rana mnie bolą, a podjazd w 5 strefie nie poprawia sytuacji :P
Na sam koniec, obok wyciągu orczykowego mijam kogoś z Gomoli, który coś do mnie mówił, ale muzyka w słuchawkach nie pozwoliła mi tego usłyszeć i ograniczyłem się do sztandarowego "czołem!" :D
Pogoda brzytwa :)
Po dość długim popasie obieram kurs na szlak żółty. Początek jest dokładnie taki jak zapamiętałem - kamienisty, dość trudny, zwłaszcza do zjazdu, toteż tylna, zatłuszczona czymś tarcza, po przepaleniu odzyskała wigor ;) Ja musiałem stanąć i sprzedać sobie mentalnego liścia, że się tak spinam i dalsza część szła już lepiej. Przed samą Kozią skracam podjeżdżając ściankę szlakiem niebieskim.
Na Koziej tłumy, jak z resztą wszędzie :/
Z Koziej zjazd katowanym zielonym wzdłuż toru, na którym ilość przygotowywanych band rośnie w tempie zastraszającym. Lubię to! Z głową to chłopaki robią, będzie na pewno bezpieczniej, bo pojawiają się one na trudnych zakrętach.
Już to, w wersji live wrzucałem, ale Therion ostatnio mnie trzyma ostro:
&
Chrzest bojowy pełnej bandy
Sobota, 8 maja 2010
30.33
km
Teren -
13.20
km
Czas -
02:17
Średnia -
13.28
km/h
V max teren -
54.95
km/h
HR max -
(%)
BPM
HR avg -
(%)
BPM
kcal
18.0
°C
Ultra Flite
Z różnych względów wpis jest lekko zaległy.
Pierwszy plan dotyczący soboty był taki, że Maciek z Michałem jadą na Szyndzielnię (ja popołudniową porą miałem zaplanowane urodziny kuzyna), jednak Michał stwierdził, że nawet na nowym rowerku (Kellys quartz) nie da rady i zaproponował wypad na Kozią. Dzięki temu na wyprawę zabrałem się nie tylko ja ale również drugi Michał, zwany Świstakiem :)
Spotkaliśmy się na stałym punkcie zbiórki, na lotnisku. Po podziwianiu sprzętu skierowaliśmy nasze rowerki w stronę Cygańskiego Lasu. Tu pojawia się długi kawał asfaltu, więc nic ciekawego do powiedzenia nie mam. Po dojeździe do Cygańskiego zameldowaliśmy się w sklepie w celu zakupienia zapasu do bidonów i Snickersika :)
Kiedy zaczęliśmy wspinać się na Kozią, uznaliśmy że spróbujemy podchodzić traską wyjeżdżoną przez lokalnych Downhillowców, których przedstawiciele opieprzyli nas za poruszanie się pod prąd. Wróciliśmy więc na szlak i dość standardowo wjechaliśmy na szczyt.
Po przerwie na frytki zjechaliśmy na Błonia, po drodze gubiąc bidon (na całe szczęście Michał nie ufający nowym oponom-jakieś typowo trekkingowe Schwalbe, w tym tygodniu jeszcze je zmienimy-jechał dość wolno, by wypatrzeć mój napitek leżący na ziemi i go podnieść). Następnie pojechaliśmy pod skocznię narciarską, pod którą Maciek strzelił Mi to wyczesane zdjęcie, które przypłaciłem malutką (koło 1mm) centrą w tylnym kole.
Później skierowaliśmy się na Dębowiec. Po drodze odpadł męczony Michał, więc wróciliśmy tylko w trzech.
Taka uwaga organizacyjna- jakby ktoś zauważył jakieś niedopatrzenie na blogu, bardzo proszę o informację.
Pierwszy plan dotyczący soboty był taki, że Maciek z Michałem jadą na Szyndzielnię (ja popołudniową porą miałem zaplanowane urodziny kuzyna), jednak Michał stwierdził, że nawet na nowym rowerku (Kellys quartz) nie da rady i zaproponował wypad na Kozią. Dzięki temu na wyprawę zabrałem się nie tylko ja ale również drugi Michał, zwany Świstakiem :)
Spotkaliśmy się na stałym punkcie zbiórki, na lotnisku. Po podziwianiu sprzętu skierowaliśmy nasze rowerki w stronę Cygańskiego Lasu. Tu pojawia się długi kawał asfaltu, więc nic ciekawego do powiedzenia nie mam. Po dojeździe do Cygańskiego zameldowaliśmy się w sklepie w celu zakupienia zapasu do bidonów i Snickersika :)
Kiedy zaczęliśmy wspinać się na Kozią, uznaliśmy że spróbujemy podchodzić traską wyjeżdżoną przez lokalnych Downhillowców, których przedstawiciele opieprzyli nas za poruszanie się pod prąd. Wróciliśmy więc na szlak i dość standardowo wjechaliśmy na szczyt.
Po przerwie na frytki zjechaliśmy na Błonia, po drodze gubiąc bidon (na całe szczęście Michał nie ufający nowym oponom-jakieś typowo trekkingowe Schwalbe, w tym tygodniu jeszcze je zmienimy-jechał dość wolno, by wypatrzeć mój napitek leżący na ziemi i go podnieść). Następnie pojechaliśmy pod skocznię narciarską, pod którą Maciek strzelił Mi to wyczesane zdjęcie, które przypłaciłem malutką (koło 1mm) centrą w tylnym kole.
Później skierowaliśmy się na Dębowiec. Po drodze odpadł męczony Michał, więc wróciliśmy tylko w trzech.
Taka uwaga organizacyjna- jakby ktoś zauważył jakieś niedopatrzenie na blogu, bardzo proszę o informację.
Wreszcie porządny wypad.
Niedziela, 2 maja 2010
30.34
km
Teren -
15.00
km
Czas -
02:45
Średnia -
11.03
km/h
V max teren -
51.89
km/h
HR max -
(%)
BPM
HR avg -
(%)
BPM
kcal
13.0
°C
Ultra Flite
Pierwszy wypad w sezonie, w którym zaliczyłem całą gamę rowerowych atrakcji. Ale po kolei.
Dzisiejszy wypad został zrealizowany wraz z Maćkiem. Plan był taki: wyjeżdżamy ranną porą, wtarabaniamy się na Kozią, po czym przez Przełęcz Kołowrót kierujemy się na Szyndzielnię, z której zjeżdżamy przez Dębowiec.
Na początku wszystko szło nadspodziewanie dobrze, mimo niezbyt sprzyjającej pogody (przed 8 rano padało, dzień wcześniej również) udało nam się mniej niż ostatnio podchodzić na pierwszym fragmencie szlaku na Kozią. Na końcu drogi na pierwszy punkt zaczepienia spotkaliśmy paru turystów w tym przesympatycznego pana dzięki któremu znaleźliśmy świetny, choć krótki, prawie singletrack pod schronisko.
Następnie niebieskim szlakiem zjechaliśmy dość spory kawałek, co wprawiło nas w niemałe zakłopotanie, ponieważ zakładaliśmy że będziemy piąć się pod górę od samego początku. Na dokładkę po przejściu na szlak żółty, również zjechaliśmy dość spory kawałek, który miał być ostatnim fragmentem wypoczynkowym w drodze na szczyt. Niestety, po rozpoczęciu podjeżdżania, nasz zapał został baaaardzo szybko ostudzony przez mokre opony i dużą ilość śliskich kamerdolców, skutecznie przeszkadzających w podjeździe. Wkrótce spotkaliśmy kolejnego turystę, który pomógł nam się odnaleźć w terenie, i znalazł nam jeszcze jedną zarypiastą traskę, którą dość szybko przewały nam leżące w jej poprzek spore drzewa. Następnie, po dość długim, ale prostym technicznie podjeździe, znów wpakowaliśmy się na szlak, który nie dość, że był wąski, to jeszcze usiany kamieniami, które towarzyszyły nam do szczytu. Po około 20 minutowym podejściu, zdobyliśmy Szyndzielnię, która przywitała nas niesamowitą mgłą, ograniczającą pole widzenia do jakiś 30m.
Po odpoczynku na szczycie i zaplanowaniu trasy przejazdu, którą była nieużywana w lecie nartostrada, rozpoczęliśmy prawdziwą frajdę. Wiele pisać nie będę, nie zdążyłem wielu rzeczy zapamiętać poza jedną-było meeega. Aaa, i jeszcze jedną-Maciek złapał kapcia :) Na nasze szczęście stało się to około 1km od schroniska na Dębowcu, więc niewiele myśląc podreptaliśmy w dół, przekonani że obsługa schroniska będzie posiadała dętkę, lub chociaż łatki na sprzedaż. Niestety okazało się, że nie ma tak dobrze i trza samemu kombinować. Kiedy udało nam się ściągnąć oponę bez użycia łyżki, przystąpiliśmy do szukania dziur w dętce. Było ich 5! Zabraliśmy się więc do zaklejania ich taśmą izolacyjną, upodabniając Maćkową dętkę do pęta kiełbasy :) Choć szalenie szczelne rozwiązanie to nie było, pozwoliło przejechać właścicielowi koła jakieś 6km, z czego 2km w terenie.
Podsumowując-trza poszukać lepszej drogi wjazdowej na Szyndzielnię.
Koniec jest tam gdzie jest, bo dalej GPSies nie chciał rejestrować mi punktów na tej samej trasie.
Sesja przed mapą na Koziej.
Ach te lekkie rowerki :)
Mądralińscy drwale postanowili utrudnić nam przedostanie się na szczyt...
...trzeba więc przenosić sprzęt.
Dzięcioł, który wcale się nas nie bał...
...co pozwoliło Maćkowi na podejście bliżej.
Przerwa na Snickersika :)
Wreszcie na szczycie!
Tak się jeździ :D (Podziękowania dla Maćka, który był w stanie takie zdjęcie cyknąć komórczakiem)
Dętka :)
A tak wyglądała moja machina po tej wyprawie:
Gdzieś zgubiłem zdjęcie naszego dzieła :) Już jest.
Znowu pracuję nad wizualną stroną bloga, dlatego sporo rzeczy wciąż nie działa.
Dzisiejszy wypad został zrealizowany wraz z Maćkiem. Plan był taki: wyjeżdżamy ranną porą, wtarabaniamy się na Kozią, po czym przez Przełęcz Kołowrót kierujemy się na Szyndzielnię, z której zjeżdżamy przez Dębowiec.
Na początku wszystko szło nadspodziewanie dobrze, mimo niezbyt sprzyjającej pogody (przed 8 rano padało, dzień wcześniej również) udało nam się mniej niż ostatnio podchodzić na pierwszym fragmencie szlaku na Kozią. Na końcu drogi na pierwszy punkt zaczepienia spotkaliśmy paru turystów w tym przesympatycznego pana dzięki któremu znaleźliśmy świetny, choć krótki, prawie singletrack pod schronisko.
Następnie niebieskim szlakiem zjechaliśmy dość spory kawałek, co wprawiło nas w niemałe zakłopotanie, ponieważ zakładaliśmy że będziemy piąć się pod górę od samego początku. Na dokładkę po przejściu na szlak żółty, również zjechaliśmy dość spory kawałek, który miał być ostatnim fragmentem wypoczynkowym w drodze na szczyt. Niestety, po rozpoczęciu podjeżdżania, nasz zapał został baaaardzo szybko ostudzony przez mokre opony i dużą ilość śliskich kamerdolców, skutecznie przeszkadzających w podjeździe. Wkrótce spotkaliśmy kolejnego turystę, który pomógł nam się odnaleźć w terenie, i znalazł nam jeszcze jedną zarypiastą traskę, którą dość szybko przewały nam leżące w jej poprzek spore drzewa. Następnie, po dość długim, ale prostym technicznie podjeździe, znów wpakowaliśmy się na szlak, który nie dość, że był wąski, to jeszcze usiany kamieniami, które towarzyszyły nam do szczytu. Po około 20 minutowym podejściu, zdobyliśmy Szyndzielnię, która przywitała nas niesamowitą mgłą, ograniczającą pole widzenia do jakiś 30m.
Po odpoczynku na szczycie i zaplanowaniu trasy przejazdu, którą była nieużywana w lecie nartostrada, rozpoczęliśmy prawdziwą frajdę. Wiele pisać nie będę, nie zdążyłem wielu rzeczy zapamiętać poza jedną-było meeega. Aaa, i jeszcze jedną-Maciek złapał kapcia :) Na nasze szczęście stało się to około 1km od schroniska na Dębowcu, więc niewiele myśląc podreptaliśmy w dół, przekonani że obsługa schroniska będzie posiadała dętkę, lub chociaż łatki na sprzedaż. Niestety okazało się, że nie ma tak dobrze i trza samemu kombinować. Kiedy udało nam się ściągnąć oponę bez użycia łyżki, przystąpiliśmy do szukania dziur w dętce. Było ich 5! Zabraliśmy się więc do zaklejania ich taśmą izolacyjną, upodabniając Maćkową dętkę do pęta kiełbasy :) Choć szalenie szczelne rozwiązanie to nie było, pozwoliło przejechać właścicielowi koła jakieś 6km, z czego 2km w terenie.
Podsumowując-trza poszukać lepszej drogi wjazdowej na Szyndzielnię.
Koniec jest tam gdzie jest, bo dalej GPSies nie chciał rejestrować mi punktów na tej samej trasie.
Sesja przed mapą na Koziej.
Ach te lekkie rowerki :)
Mądralińscy drwale postanowili utrudnić nam przedostanie się na szczyt...
...trzeba więc przenosić sprzęt.
Dzięcioł, który wcale się nas nie bał...
...co pozwoliło Maćkowi na podejście bliżej.
Przerwa na Snickersika :)
Wreszcie na szczycie!
Tak się jeździ :D (Podziękowania dla Maćka, który był w stanie takie zdjęcie cyknąć komórczakiem)
Dętka :)
A tak wyglądała moja machina po tej wyprawie:
Gdzieś zgubiłem zdjęcie naszego dzieła :) Już jest.
Znowu pracuję nad wizualną stroną bloga, dlatego sporo rzeczy wciąż nie działa.