Mała pętla Beskidzka
Niedziela, 9 października 2011
108.74
km
Teren -
8.00
km
Czas -
04:38
Średnia -
23.47
km/h
V max teren -
37.00
km/h
HR max -
200
( 98%)
BPM
HR avg -
165
( 80%)
BPM
3707
kcal
11.0
°C
Ultra Sport
Chcąc wykorzystać względnie suchą niedzielę, ruszyłem KATem na szosę, coby sprawdzić, jak ma się kwestia długotrwałego siedzenia na tyłku. Ma się średnio, ale to kwestia ustawienia siodła miejmy nadzieję.
Ruszyłem się więc na odkładaną od tygodni/miesięcy Kubalonkę, chcąc zahaczyć o widokową knajpkę, którą odwiedziłem czas jakiś temu.
Wypad był też okazją do sprawdzenia większego (30l) plecaka i świeżutko kupionej Sigmy PC15. O ile do pulsometru zastrzeżeń nie mam, to z plecakiem dogadać do końca się nie mogłem, rurka od Camela utrudniała zakładanie pokrowca, ale dało się zrobić :)
Oczywiście zaraz po wyjściu zaatakował mnie przelotny deszczyk, który zostawiłem już na lotnisku.
Podjazd pod Kubalonkę, choć nadspodziewanie krótki, spędziłem pod znakiem wariującego pulsu.
Na górze pauza na batona i kicha w dół. Cholernie zimno było, jednak na końcu udało się złapać nieco grzejącego słoneczka. Słoneczka, które pogrywało sobie ostro. O 12.30 w Bielsku było ciemno, a w Istebnej parę godzin później (15?) było przemiło.
Wspomniane problemy na podjazdach spowodowały że choć dwa albo trzy razy rezygnowałem z nadarzających się rozjazdów na czerwony rowerowy (omija podjazd zboczem Ochodzitej) za razem trzecim (albo czwartym) się poddałem.
(Barania? za mgłą, 10 min wcześniej jechałem w słońcu, raczej zimowym, ale słońcu)
I była to słuszna decyzja, fajny asfalcik, zero ruchu, w takich klimatach dojechałem prawie do Milówki. O przelotówce rzędu 27 km/h nie wspomnę.
Potem standardem do domu.
Ruszyłem się więc na odkładaną od tygodni/miesięcy Kubalonkę, chcąc zahaczyć o widokową knajpkę, którą odwiedziłem czas jakiś temu.
Wypad był też okazją do sprawdzenia większego (30l) plecaka i świeżutko kupionej Sigmy PC15. O ile do pulsometru zastrzeżeń nie mam, to z plecakiem dogadać do końca się nie mogłem, rurka od Camela utrudniała zakładanie pokrowca, ale dało się zrobić :)
Oczywiście zaraz po wyjściu zaatakował mnie przelotny deszczyk, który zostawiłem już na lotnisku.
Podjazd pod Kubalonkę, choć nadspodziewanie krótki, spędziłem pod znakiem wariującego pulsu.
Na górze pauza na batona i kicha w dół. Cholernie zimno było, jednak na końcu udało się złapać nieco grzejącego słoneczka. Słoneczka, które pogrywało sobie ostro. O 12.30 w Bielsku było ciemno, a w Istebnej parę godzin później (15?) było przemiło.
Wspomniane problemy na podjazdach spowodowały że choć dwa albo trzy razy rezygnowałem z nadarzających się rozjazdów na czerwony rowerowy (omija podjazd zboczem Ochodzitej) za razem trzecim (albo czwartym) się poddałem.
(Barania? za mgłą, 10 min wcześniej jechałem w słońcu, raczej zimowym, ale słońcu)
I była to słuszna decyzja, fajny asfalcik, zero ruchu, w takich klimatach dojechałem prawie do Milówki. O przelotówce rzędu 27 km/h nie wspomnę.
Potem standardem do domu.
Dawid N. | 21:01 niedziela, 9 października 2011 | linkuj |
No ten asfalcik do Milówki jest niezły! Można zapier... :D
Komentuj